poniedziałek, 27 października 2014

Zachciało się komfortu ...

W końcu po egzaminach i tych moich zjazdach mogę odetchnąć i powiedzieć nigdy więcej.
Niech mnie opatrzność, czy co tam nade mną czuwa, broni przed kolejnym kursem, studiami  itp. itd.
Nigdy nie mówię nigdy, ale  na razie mam serdecznie dość tych weekendów spędzonych na uczelni.
Może nie samej uczelni i zajęć mam dosyć, co przebywania w mieście, które niestety nie pozostawiło zbyt wielu pozytywnych wspomnień.
Ostatni pobyt w tym cudownym mieście przyprawił mnie niemalże o załamanie nerwowe.
a było to tak...
Z koleżankami zawsze rezerwowałyśmy sobie pokój na czas zjazdu. Razem zawsze raźniej i ekonomicznie. Mogłyśmy się lepiej poznać, pogadać, pośmiać się, było przyjemnie.
Trafiłyśmy do hucznie nazwanego hotelu - Apartamenty Komfort. Pokoje czyste, ładnie urządzone, cena przystępna, jedynym mankamentem były wieczne problemy z potwierdzaniem rezerwacji.
W dzień przyjazdu koniecznie trzeba było wysłać SMS z potwierdzeniem, że będziemy korzystać z ich usług.  W zamian za to Panie z hotelu odsyłały nam SMS, w którym były kody do bramy i do drzwi. Ok, to jasne i zrozumiałe. Niestety wysłanie SMS-a nie zawsze było pewnikiem tego, że mamy zarezerwowany pokój. Czasami zdarzało się, dokładnie dwa razy, że tego pokoju zwyczajnie nie było. Tłumaczenia były różne, To jakiś gość przedłużył pobyt, to Pani nie zapisała dokładnie kiedy przyjeżdżamy, troszkę tych tłumaczeń było. Dosyć nieprzyjemnie uczucie, kiedy słyszysz, że nie masz gdzie spać, w nocy, w obcym mieście. Zawsze jednak udawało się znaleźć jakiś pokój zastępczy i mogłyśmy po kilku przyjemnych rozmowach telefonicznych z właścicielką, czy też Paniami tam pracującymi  spokojnie nocować w Apartamentach Komfort.
Widok z okna
Niemniej jednak, to co nas spotkało na ostatnim zjeździe na pewno zapisze się w naszej pamięci i nauczy, że warto w taką podróż zabrać śpiwór, karimatę i spać na uczelni.
Przyjeżdżamy na ostatni zjazd i dowiadujemy się, że jakaś firma przedłużyła pobyt w naszym apartamencie i zostajemy na lodzie, pokoju nie ma. No by to szlak... trzeci raz.
Pani nas uspokoiła, że ma dla nas zastępcze pokoje, ale w innej lokalizacji, na innej ulicy, w innym budynku. Uff kamień z serca.  Otrzymałyśmy instrukcje jak mamy do tego budynku się dostać:
" Kod do bramy, kod do drzwi na dole, kod do drzwi na górze, kluczyki do pokoju będą w męskiej toalecie na szafce" yyyy ok jedziemy do tej męskiej toalety.
To, że szukałyśmy ulicy, na której znajdował się ten apartament ponad godzinę można złożyć na naszą stricte kobiecą umiejętność orientacji w terenie. 
Tam, gdzie trafiłyśmy żaden człowiek o zdrowych zmysłach i instynkcie samozachowawczym nie chciałby trafić. Dzielnica rodem z najgorszego horroru. Stare budynki, które grożą zawaleniem straszyły na całej ulicy. Ciemna noc robiła swoje i potęgowała pewnie ten przerażający obraz. Miałyśmy nadzieje, że zaszyjemy się zaraz w cieplutkich pokojach, ładnie urządzonych i mimo nieprzyjemniej okolicy dobrze będzie nam się spało, dobrze i przede wszystkim bezpiecznie. Pospiesznie wbiłyśmy kod do bramy, kod do drzwi wbijałyśmy jeszcze szybciej, bo odgłosy osiedla przyprawiały nas o lekkie palpitacje serca. Co nas zastało w środku? 
Komfortowy pokój

Nigdy nie widziałam takiej speluny, na korytarzu palety, tak takie palety, które można spotkać w zakładzie produkcyjnym, kartony, jakieś wiadra. Gdzie do cholery jest ten cały komfort. Popędziłyśmy szybko na górę z nadzieją, że jak wbijemy kod  w drzwiach na górze wszystko będzie wyglądało inaczej. Oj wyglądało... Pokoje przypominały jakieś sale szpitalne, rodem z psychiatryka, w kuchni do drewnianego blatu można było się przykleić, walające się butelki po piwie, skorupki po jajkach i cholera wie co jeszcze przyprawiały nas o mdłości. Lokatorzy, którzy tam mieszkali na stałe też dokładali swoje imprezując całą noc. Co robił kosz z Biedronki na korytarzu? Wolę nie wiedzieć.
Noc spędziłyśmy jak myszy pod miotłą. Bladym świtem uciekłyśmy z tego miejsca najszybciej jak się dało.
O tym pobycie wolę zapomnieć, a Wam życzyć tego, żeby apartamenty, hotele, kwatery, w których przyjdzie Wam kiedyś nocować nie przypominały w niczym Apartamentów Komfort.


PS. Pochwalić jedynie mogę właścicielkę, którą po przeczytaniu mojej opinii na jednym z serwisów miała odwagę, żeby zadzwonić i przeprosić. Wybaczamy, ale nie wrócimy tam nigdy więcej

środa, 17 września 2014

Gumki

Szybka akcja, szybki post.
Moje młode jakieś 15 minut temu skończyło 13 lat. Łaaa czuje się staro. Nie o urodzinach jednak będzie. 

Wracam do domu. Młoda z radością opowiada ile to życzeń dostała na Facebooku,  SMS i telefonicznych. Tych, co mieli na tyle czasu, żeby zadzwonić z życzeniami zaczyna wymieniać:
"Ciocia Józia, wujek Michał,  dziadek,  babcia ..." Lista nie ma końca.  Pada imię kolegi z podstawówki,  jakoś tak mi się rzuciło na uszy.

Pytam z uśmiechem: "Antek też zadzwonił, oooo"
Ta już wyczuła podstęp i moją dociekliwość i zaczyna  się tłumaczyć:
"To tak przy okazji, bo pytał czy mu w końcu zrobiłam bransoletkę z gumek"
"Aaa nie zrobiłaś
"No nie, bo gumki mi się kończą.  Musisz mi mamuś kupić nowe"
Nie ma to jak porada Empatii:
"Jak teraz zadzwoni, to mu powiedz: Antoś kup mi gumki, to Ci zrobię co chcesz"
Poległam ehh
Ten jej błysk w oku i dziwny uśmieszek na buzi dał mi do zrozumienia,  że mi Młode dorasta. 

PS. Imię kolegi zostało zmienione.

poniedziałek, 1 września 2014

Łyżeczka

Wstawaj śpiochu. Dziś idziesz pierwszy raz do nowej szkoły, nie możesz się spóźnić”
„ Mamo gimbaza to nie szkoła. Gimbaza to gimbaza” - tak rozpoczął się  rok szkolny 2014/2015.

Tak rozpoczął się dzisiejszy poranek.  Nie trzeba wyjaśniać jaki stres towarzyszy Młodej przy pierwszym dniu w nowej szkole, która jest obca, w której nikogo nie zna, która kojarzy się z całym złem wśród młodzieży, bo to gimbaza*.

Przeżywanie zaczęło się jakiś tydzień przed zakończeniem wakacji. Lamentom nie było końca. Moje próby podbudowania jej i przekonania, że będzie fajnie, pozna nowych ludzi kończyły się jeszcze większym lamentem.  Tydzień jęczenia, stękania i ubolewania nad swoim losem. Wytrzymałam tydzień, każdy lęk i obawę starałam się odgonić i przekonać, że będzie świetnie, bo pozna nowych ludzi, zawrze nowe przyjaźnie, będzie dobrze. Zagryzałam zęby, żeby to wytrzymać i okazać wyrozumiałość, zrozumienie i „morze matczynej troski”. Przytulania nie było końca.  

Poszła,  wróciła cała i zdrowa z uśmiechem przepełnionym dumą z samej siebie. Gimbaza nie okazała się paszczą lwa, przynajmniej w tym pierwszym dniu.

 Tyle emocji, a mi się zebrało na wspomnienia, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że Młoda zawsze da sobie radę w każdej sytuacji.
 Oto jedno z nich:
Młoda lat 3, może 4 towarzyszyła mi w sklepie,  w którym dorabiałam, jako sprzedawca podczas studiów. Sklep na wsi,  pełno panów o śniadej cerze, z wyraźnymi brakami w uzębieniu i problemami natury logopedycznej :" ... ale o soo chodzi?". Jako dobry sprzedawca byłam w stanie przewidzieć, co taki Klient bedzie chciał kupić w momencie, gdy ten przekroczył próg sklepu. Dzięki tej umiejętności szanowny Klient nie musiał nadwyreżać swoich strun głosowych,  a ja nie musiałam wdychać siarki,  który wydobywał się z ust szanownego Klienta. Bleh.

Młoda, jako uroczy szkrab, zawsze zwracała uwagę na siebie swoją słodką buzią. 
Kategorycznie zabraniałam jej wdawać się w bliższe kontakty z Klientami o śniadej cerze. Rozmowa, uśmiech czy jakikolwiek gest malutkiej Młodej groził zwiększonym narażeniem na ten siarkowy oddech.
To się rozpisałam ...
Wspomnienie, już! 
Wchodzi taki siarkowy Klient, zauważył malutką,  3-letnią Młodą,  siedząca obok Empatii na krzesełku.
Los chciał,  że chciał zagadanąć do uroczej dziewczynki. Pomijam fakt, że był paskudny jak troll, cuchnacy jak troll, a może to był troll.
 " Cześć malutka, daj cześć,  ja jestem Widelec" - czy to ksywka czy nazwisko siarkowego trolla, do dziś mi nie wiadomo. 
Byłam przekonana, że moje słodkie maleństwo się trolla wystraszy i przybiegnie na "rąccki" do mamy.
Troll swoje: 
" Daj cześć,  jestem Widelec" - 
" Pan Widelec, a ja Łyzzeccka" - i uciekła. 

Ja już wiedziałam,  wiedziałam,  że moje słodkie maleństwo da sobie w życiu radę i żadna gimbaza jej nie złamie. 
Moja krew.





piątek, 22 sierpnia 2014

Boso...

To, że „ baby są jakieś inne” powszechnie wiadomo, słyszymy to zewsząd. Możemy się oburzać, nie zgadzać, udowadniać, że tak nie jest. Jednak czasami wystarczy kilka prostych sytuacji, zdarzeń, naszych przemyślanych działań i całe nasze trzymanie się uparcie tezy o tym, że nie jesteśmy inne, że jesteśmy tak samo szare jak stado facetów, upada jak mur berliński. 
Lato się ma ku końcowi, słońce już tak nie dopieka. Logiczne jest, że ubieramy się cieplej, no ale oczywiście chcemy wyglądać jako tako. Wszystko musi względnie do siebie pasować. Bluzka do spodni czy spódnicy, do tego odpowiednio dobrane buty. Można stawiać na niestandardowe połączenia, ale mimo wszystko każdy wybór jest skrzętnie przemyślany i wszystko musi idealnie do siebie pasować, przynajmniej nam samym, jak przeglądamy się w lustrze nasze odbicie ma wywołać mały uśmiech na twarzy. Taki malutki chociaż. Nie założymy przecież butów, które nie pasują do reszty żebyśmy miały nawet iść boso do roboty. 

To właśnie dziś rano uczyniła Empatia. Założyła balerinki, bo szpilki czekają na swoją okazje lub na to, że się znudzą, bo czas na szpilki może nie nadjeść, a w szafce na buty miejsca coraz mniej. O szpilkach było tutaj: TADAM. Empatia dziś rano założyła balerinki, bo nic innego nie pasuje przecież. W pracy zimno jak cholera, przynajmniej u mnie w pokoju. Balerinki podgrzewane nie są wiec się zaczyna.  Co zrobić z marznącymi stopami. Dłonie zagrzeje na kubku gorącej herbaty. Zatem do dzieła, może w stopy pójdzie. Jak nigdy wypiłam dziś 9 herbat. Bieganie do WC to ruch trochę ciepłoty wytworze i przez te 9 herbat i przez to bieganie. Pije , biegam, biegam, pije, a w stopy jak było zimno, tak jest nadal. 
Wszystkie pozycje jogi, które można robić na krześle i zagrzać stopy już chyba przerobiłam. Najlepsze i najbardziej rozgrzewające jest siedzenie na samych stopach, na dłuższa metę skutkuje to jednak odrętwieniem stóp i przeuroczym kobiecym nurem na podłogę w momencie gdy chcemy wstać, a wstawać przecież trzeba po tej ilości  herbat. Jak już  się podniesiesz, to mrowienie mimo wszystko daje znać o sobie, bo biegniesz w tak pokraczny sposób, że nawet ten idealnie dobrany strój nie pomaga w nienarażaniu się na wymowne spojrzenia. Nie są to spojrzenia zachwytu bynajmniej. 
Zimno, jak było tak jest nadal. Najgorsze jest to, że jak idziesz korytarzem to widzisz te stada facetów, którzy maszerują z uśmiechem na twarzy, bo jest im ciepło. Nawet przez myśl im nie przejdzie, że ty przez te osiem godzin musisz radzić sobie z tak drastycznym problemem lodowatych stóp. Toczysz walkę z góry zdana na klęskę, tylko dlatego, że ciepłe buty nie pasowały do twojej stylizacji. Ich  stopy wcale ich nie obchodzą, nawet nie zwracają na nie uwagi. Cholera, bo dla facetów to żaden problem, żeby rano pierdzielić  baleriny i założyć cieplutkie skarpetki.  Co z tego, że czasem założą je nie do pary. 
 Zazdrość!

PS. Zmycie tych emotek ze stóp nieźle rozgrzewa. Marker był cholernie wodoodporny. 

wtorek, 19 sierpnia 2014

Bo to było tak...

Trudne rozmowy z dzieciakami są i będą trudne tylko dla nas. Dzieciak słuchając naszego wykładu o dojrzewaniu, sprawach kobiecych i tych innych tematach tabu najwyżej szeroko otworzy buzie , my będziemy za to się składać i zawijać w pętelkę, żeby nie powiedzieć za dużo, ale wystarczająco dużo żeby wyczerpać temat. Mimo, że nie jest łatwo nie można ich unikać, bo skądś tą wiedzę muszą czerpać. Najlepiej żebyśmy, to my rodzice byli źródłem ich wiedzy o kwiatkach, zapylaniu, skrzydełkach, gumach, nie tylko tych do żucia itd.
Ja z moją młoda zawsze starałam się rozmawiać o tych sprawach, na tyle na ile potrafiłam jej to przekazać. Cieszyłam się, że to ode mnie słyszy dzidziusiach, których bocian nie przynosi. Cieszyłam się, że potrafię jej opowiedzieć o wszystkim. Byłam z siebie dumna jak cholera. Nie raz jednak z takich rozmów rodziły się dziwne sytuacje, w których to właśnie rodzic dostaje w kość. 



Dawno, dawno temu, za górami, za …..
Przyszła Młoda ( wtedy młodziutka, maleństwo z mleczakami) z propozycją zabawy. Jak potrafi męczyć takie młode wie tylko matka. Nie da się opisać tych jęków błagalnych. " Mamusiuuuuuuuu!"
 Ja leżę zwinięta w kulkę, zwijam się z bólu – wiadomo, te dni.  Ta jęczy. Mówię, że „Mamusie boli brzuszek, nie może się z nią pobawić”. Nie ma opcji, żeby dała mi spokój „ aaaa dlacego” Olśniło mnie! Będzie poważna rozmowa na temat spraw kobiecych, tak to już pora żeby wiedziała, że czasem matka ma takie dni, w których nie będzie skakać z nią za piłką. Załatwię sobie spokój, chociaż na chwilkę. Yes , ten mój geniusz! Poszło wyjaśnienie: „ Mamusie boli brzuszek, bo ma menstruacje” Oczy jak pięć złoty i pytanie co to jest takiego, czy nie umrę.
„Menstruacja, to takie dni, w których mamę boli brzuszek, boli ja wszystko, jest zdenerwowana, nie można jej  złościć, bo czuje się wtedy bardzo źle i trzeba jej trochę spokoju. Wszystkie panie tak mają, wtedy najlepiej mówić jej tylko miłe rzeczy i być grzecznym” Zadziałało! Poszła skakać z piłką sama. Yes!!! Zwycięstwo. Dostosowałam przekaz do jej wieku i jest efekt. Mogę leżeć i pachnieć.
Żeby nie było tak różowo, kilka tygodni później udaję się do przedszkola, zebranie rodziców, kolejne składki nie wiadomo na co i dlaczego tak dużo. Już na korytarzu Pani przedszkolanka wita mnie ogromnym uśmiechem, takim jakimś dziwnym uśmiechem. Nigdy takiej jej nie widziałam. Oho coś moja młoda przeskrobała. Na pytanie co się stało słyszę: „ M… prosiła, żeby nie skarżyć na nią, bo ma pani MENSTURBACJE i nie można Pani denerwować”   Chyba nawet określenie typu: „spalić buraka” nie pasuje, żeby opisać wyraz mojej twarzy, jak to usłyszałam.  Nie ma co odniosłam sukces wychowawczy. Wiedza, którą przekazałam młodej właśnie dała piękny owoc. 

Dziś się z tego śmieje, ale wtedy….
Dziś już etapy trudnych rozmów mamy za sobą, trudniejsze jeszcze przed nami. Damy radę! wierzę, ze ja dam radę, bo jak nie ja to kto?

PS. Czasem warto kolekcjonować i takie wspomnienia, a potem opowiadać o nich wnukom lub właśnie opisywać na blogu.



czwartek, 7 sierpnia 2014

Polowanie

Dawno mnie tu nie było. Nie będę przepraszać za moją długą nieobecność na blogu, bo każdy ma prawo do urlopu. Więc nie przepraszam. Urlop niestety powoli zmierza ku końcowi nad czym ubolewam strasznie. Pierwszy dzień w pracy będzie koszmarem zapewne, ale przeżywałam taki dzień już nie raz, to i przeżyje i ten pewnie. Nie będzie o moich urlopie tutaj.
Będzie o polowaniu...



Tak kochani, Empatia wybrała się na polowanie z marnym niestety skutkiem, bo nie przyniosła do domu żadnej zdobyczy. Niemniej jednak wróciła żywa i to się liczy. Było strasznie. Bałam się, że w trakcie łowów stracę zdrowie, zwłaszcza to psychiczne.

Jak to baba lubię ciuchy, które zazwyczaj kupuje przez Internet, bo wygodna jestem i nienawidzę spędzać czasu, dłużej niż to jest konieczne, w galeriach handlowych. Kupując przez Internet oszczędzam czas, a że mam go zawsze za mało jest to moja ulubiona forma zakupowych szaleństw. Nie wiem po jaką cholerę trafiłam na bloga, pod którego postem wypowiadały się kobiety na temat swoich zdobyczy w second hand’ach. Przechwalaniom nie było końca. Ta kupiła  zajeb… sukienkę za 7 zł, ta oryginalna bluzę za 12 zł, torebkę „od Gucciego” za grosze. No wkurzyłam się na samą siebie. Wydaje tyle pieniędzy na młodą i siebie zamiast poświecić chwilę czasu i pójść na „polowanie do sh” – tak się mówi o zakupach w ciuchlandach. Postanowione, idę!!! Przeczytałam kilka artykułów na temat takich zakupów, odwiedziłam kilka babskich blogów, posiadałam wiedzę, gdzie najlepiej kupować, o jakiej porze wybrać się do takiego sklepu, kiedy są dostawy. Idę! Poszłam i cieszę, że przeżyłam to polowanie i że mogę Wam  napisać ten post i przestrzec przed tym czego można doświadczyć podczas polowania w sh.


Oto kilka uwag i rad Empatii dotyczących polowania w sh:

  1. Ubierz się wygodnie i lekko, bo przekopując się przez tony ubrań w koszach, wertując wieszaki zgrzejesz się jak dzika świnia.
  2. Nie maluj się, bo make- up Ci spłynie podczas przymierzania kolejnej szmatki. Przymierza się           zazwyczaj na hali sklepu, bo do przymierzalni się nie dopchasz.
  3. Przećwicz przed wyjściem słownik wulgaryzmów polskich. Wiedza ta przyda Ci się w rozumieniu tego co usłyszysz z ust dostojnych Pań, które tam kupują. Cyt. „wywłoko byłam pierwsza”, „to moja bluzka lafiryndo”, „wypchaj się”, „ wypad z mojego terenu krowo” – to tylko te najdelikatniejsze, które udało mi się usłyszeć.
  4. Przećwicz uniki i czas reakcji, bo będziesz musiała unikać kuksańców w żebra, deptanie po stopach, drapanie po dłoniach.
  5. Musisz być silna podczas walk o szmaty, które najczęściej są Ci wyrywane sprzed rąk. Możesz zgarnąć cały wieszak do koszyka, a potem to w jakimś kącie zacząć przebierać i wybierać z nich ciuchy, które Ci się spodobają.
  6. Najlepiej wybierz się na polowanie z koleżankami. Cała wataha bab jest silniejsza i potrafi zdobyć większe terytorium sklepu, przez co ma większe szanse na jakieś zdobycze. Sama, jako łowca, jesteś bezsilna.
  7. Nie bierz do siebie epitetów, którymi obdarzą Cię Panie, które tam kupują. Podczas polowania są w amoku i dostają tzw. „ wściku dupy” i na pewno na co dzień nie wyrażają się w taki sposób.


Yyyy chyba tyle. Wyszło siedem, niczym siedem grzechów głównych.
Niestety nie pochwalę się moimi zdobyczami z polowania, bo wróciłam z pustymi rękami, ale za to bogata w nowe doświadczenie i przekonanie, że zakupy w sh nie są dla mnie. Nie mam daru, które posiadają Panie spotkane podczas tego szaleństwa i mam w dupie takie oszczędzanie. Z pełną świadomością wybieram zakupy przez Internet. Będzie tych ciuchów mniej, moja szafa będzie skromniejsza, ale za to będę zdrowa psychicznie. Zresztą po co mi te wszystkie szmaty. Król był przecież nagi, to i królowa może taka  być.

piątek, 25 lipca 2014

TADAM

Siedzi Czarownica z Czarownicą* przy Internetach. Przeglądają strony dotyczące pracy, szukają natchnienia, inspiracji. W jednym oknie Exel, w drugim jakieś CMS-y, projekty, makiety, niezliczona ilość otwartych kart w przeglądarce, Facebooki, fora internatowe, media i cały ten shit. Jakiś błysk, flash czy jakaś inna cholera, mały obrazek rzuca się jednej w oczy.



Szpilki, sexownie wyglądające na modelce szpilki. To nic, że żadna z Czarownic*,  ani jedna ani druga nie chodzi w szpilkach. Czarownice* przylatują do biura na miotle zazwyczaj lub próbują się maskować  i zostawiają miotły w domu, jedna przychodzi w trampkach, druga w adidasach, czasem jakieś baleriny czy coś w ten deseń, żeby jednak wpisać się w biurowy tłum. Jakiś taki niby styl casual. Czyli elegancja w wersji mini.


Szpilki zapisały się chyba  w niewyjaśniony sposób podprogowo w umysłach, zmysłach, piramidzie potrzeb Czarownic*, bo bez potrzeby, w wyniku jakiegoś niezrozumiałego impulsu otwierają stronę sklepu internetowego, gdzie sprzedają szpilki. eeee wróć, nie szpilki, czółenka. Oczy Czarownic* robią się większe, jakiś blask w nich widać, zachwyt, może to kurwiki. Rodzi się potrzeba nieuzasadniona niczym racjonalnym.

Chcemy szpilki! Racjonalne podejście próbuje się  jeszcze dobić do rozsądku Czarownic*. " Nie kupuj, po co Ci to? Nie będziesz w tym chodzić przecież!" Mimo braku jakiegokolwiek argumentu, który by przemawiał za zakupem szpilek, czółenek otwierają kolejną stronę i kolejną, każda przepełniona po brzegi szpilkami, na widok których zmysły i wyobraźnia Czarownic* działa na wysokich obrotach, chęć posiadania szpilek- czółenek zabija rozsądek, nawet debet na koncie im nie przeszkodzi, żeby zawrócić z tej drogi. „Do czego my to będziemy nosić”- rozsądek walczy, ale przegrywa, gdy jedna rzuca hasło: „Idziemy do centrum handlowego”
Poszły. Tylko kobieta, baba i czarownica* potrafi wyobrazić sobie jakie emocje potrafią towarzyszyć takiej wyprawie. Poszły i po 20 minutach wracają z miną jakby wygrały w Totka, co tam w Totka jakby dostały czarny pas w Karate. Duma, radość, podniecenie. Po 20 minutach wracają, każda z pudełkiem, w których znajdują się szpilki – czółenka. Po co, nie wiem, ale dla takiego samopoczucia, takiej ilości endorfin warto było. Szpilki pewnie trafią do szafy, bo czarownice lubią trampki, lubią adidasy, lubią latać na miotle. No cóż! Czarownice tak mają.

PS.Tak, drodzy Panowie – „Baby są jakieś dziwne”
Czarownice* - dwie niewiasty, których danych nie mogę ujawnić, bo grozi mi kopniak szpicem szpilki w cztery litery od jednej z nich, a tego moje cztery litery nie zniosą

wtorek, 15 lipca 2014

Oby poszło w cycki

D du..ach, a raczej w żołądkach, nam się poprzewracało ostatnio. Tak nam, mnie również, żeby nie było. Na myśli mam te wyrafinowane, orientalne, dziwaczne potrawy, które ostatnio można spotkać na naszych polskich stołach. Z różnych zakątków świata napływa wiedza o nowych kulturach, zwyczajach, a co za tym idzie o kuchni i smakołykach. Jemy coraz to dziwniejsze potrawy, których połowy składników nie jesteśmy w stanie nawet prawidłowo wymówić. Czy to dobrze?
Pewnie! Każdy powinien sięgać po wiedzę o kulturach, które jeszcze 15 lat temu mogliśmy oglądać tylko w National Geographic. Możemy i powinniśmy obcować z ludźmi, którzy są inni, niosą ze sobą inny styl życia, kulturę, sztukę, całe swoje jestestwo i oczywiście kuchnię. Co to będzie za kolejne 15 lat. Już widzę oczyma wyobraźni, jak damulki z tipsami będą w wielkim smakiem wcinać terminy w sosie własnym, które są przysmakiem wśród Afrykańskich plemion. Na specjalne okazje możemy się pokusić również o przepyszne mięsko. W Zambii na specjalne okazje podaje się myszy. Smacznego!

Powyższy wstęp miał pobudzić Waszą troskę, o to co mamy tu, in Poland. Wzbudzić wspomnienie o tym, czym karmiły nas nasze mamy, to co same jadły. Chleb, masełko, smalec, kluski, mleko, kasza, czasem trochę mięsiwa, wory ziemniaków i cała reszta, o której już zapomniałam, bo wolę np. greckie sałatki czy fasolę mung.


Udalo się? eeee nie ważne.

Wracając z pracy do domu, głodna jak wilk, zastanawiałam się czym uradować moje podniebienie.
Google.pl i blogi kulinarne podpowiadały potrawy, które zawierały te dziwaczne, nieznane mi składniki. W lodówce zastałam światło, więc mogłam liczyć tylko na swój geniusz i zrobić coś z niczego. I chyba wpadłam na genialny pomysł, pomysł zrealizowałam. Ten przejaw geniuszu, który zagościł na moim talerzyku wywołał miłe wspomnienia z dzieciństwa i zadumę. Uświadomiłam sobie, że ponad rok już nie wcinałam zwykłej kanapki z serem i miodem, która kiedyś była częstym gościem na moim stole. Bunia ( czyt. Mama Empatii) robiła przepyszne kanapki z miodem, chleb taki rumiany chrupiący i prawdziwe masło. Niebo w gębie. Nie będę Was zanudzać  moimi najbardziej ulubionymi potrawami z dzieciństwa, bo każdy pewnie ma takich mnóstwo. Chętnie o nich poczytam.
Ja się najadłam, a Wy jeżeli jesteście przed obiadkiem może skorzystacie z mojego „powrotu do dzieciństwa” i zrobicie sobie zwykłą kanapkę z serem i miodem.


Podaje przepis:
Składniki:
1)      Chleb – ja użyłam ciemnego pieczywa, jednej kromki
2)      Masło, bądź coś co masło przypomina
3)      Ser biały – twaróg – moja babcia robiła taki wlewając zważone, zsiadłe mleko w woreczek zrobiony                      pieluchy tetrowej
4)      Miodek – kocham spadziowy lub gryczany. Lekka goryczka przełamuje świetnie słodycz miodku


Wykonanie:
Kromkę chleba  posmaruj masełkiem, cienko, bo cholesterol i te inne, co nie pójdą w cycki. Na tak przygotowaną kromkę nakładamy twaróg, można go pokroić w plastry lub bachnąć kilka łyżeczek i przygnieść. Całość wykończyć łyżeczką, dwiema, a co będę sobie żałować, trzema łyżeczkami miodu.
Nie trzeba schładzać, nie trzeba odgrzewać, zapiekać, można od razu wcinać, a przy tym ukleić się miodem rozkosznie.

Smacznego!

PS. Macie jakieś swoje proste potrawy czy smaki z dzieciństwa?

piątek, 11 lipca 2014

Forever young

 " Bo ja za stara jestem, jak będziesz miała tyle lat do co ja" - takie słowa nie raz padają z ust naszych starszych kolegów i koleżanek. Obserwuje to wśród ludzi, z którymi mam przyjemność raz mniejsza, raz większą spędzić trochę czasu. Nie raz się słyszy od ludzi, że ja tego już tego nie zrobię w tym wieku. Zazwyczaj chodzi o aktywność fizyczną ( na jodze zasłyszałam), ale też w innych miejscach, jak sklep,  praca, sypialnia u niektórych. Po cholerę wszystko tłumaczyć wiekiem, nie rozumiem. Być może na razie nie rozumiem, bo nie jestem jeszcze „wiekowa”. Ludzie!!! Nie ma co tłumaczyć się wiekiem i od razu zakładać, że na stare lata, to już mi zostało pierdzieć w rajtuzy i wcinać kleik. Nie dajmy się metryce.

Moja idolka, cudowna Pani.
Możecie ją bliżej poznać tutaj:
http://instagram.com/grandmabetty33



Zaraz mi ktoś powie, a choroby na starość? A czy ja tu o chorobach? Choruje się i mając lat 15-cie. Jak się choruje, to się leczy i się wyleczy, albo nie.
Wkurza mnie to, że zasłaniamy się wiosnami na karku i nie kupimy sobie seledynowej kiecki ( tłumaczenie dla facetów: seledynowy- taki zielony jasny), bo nie wypada. Pierdzielić  wypadanie. Na starość, to nam zęby mogą wypaść co najwyżej.  Wkurza mnie, to że „ na stare lata” nie chcemy tak zwyczajnie cieszyć się tym, co się ma, zasłaniamy się wiekiem w każdym aspekcie naszego życia, w każdej czynności.
Wiek ma swoje prawa, ano ma i co z tego. Ma prawo też do seledynowej kiecki, do radości z pokonywania własnych barier, ma prawo do normalności i odrobiny szaleństwa.  Może ja za małolat jestem, żeby to zrozumieć, ale wiem jedno nie chce się zestarzeć w taki sposób. Nie chce moheru i szarych garsonek, jak będę miała ochotę i nie padnę ze śmiechu przed lustrem, to kupie seledynową kieckę i pójdę na spacer do parku, czy nawet na imprezę ( dansing, czy jakoś tak), bo zawsze chce mieć radość z tego, co robię.  O ile będę miała siły, to w wieku lat 70 będę szaleć na całego, co mi innego pozostanie. Wydam całą swoją emeryturę, tak skrzętnie składaną przez lata na same przyjemności. To se poszaleje haha
Aaaaa i będę ćwiczyć jogę, nawet do setki. Dzięki niej właśnie powstał ten  krótki post.
Namaste

niedziela, 6 lipca 2014

"Demonem" jestem na na na, "demonem" jestem

Uśmiałam się po pachy, gdy zaczęłam obserwować jak fala artykułów zaczęła szerzyć się w  Internecie,  po tym jak "światli" księża, egzorcyści wypowiedzieli się na temat demonicznego wpływu praktykowania jogi. Nie po raz pierwszy i nie ostatni na pewno zarzuca się nam, praktykującym jogę kult szatana czy tym podobne demoniczne działania.


Ten post nie będzie próbą tłumaczenia się przed "czarną mafią" ( czyt. księżmi, którzy bladego pojęcia nie mają o jodze). Będzie o tym co joga dać może lub jak może wpłynąć na takich ludzi jak ja. 
Jak stała się demonem autorka tego bloga? No jakim  demonem jest Empatia?
Pierwszy raz na macie stanęłam jakieś 6 lat temu, o ile mnie pamięć nie myli, bo być może mój umysł jest już opętany i pamięć zawodzi.
Zakładam, że nie jest tak z moją głową źle, zatem mogę twierdzić, że praktykuje od 6 lat. Jakoś tak.
Praktyka jogi obaliła moje wyobrażenie o sobie diametralnie. Początki z jogą były przerażające, jak ogień piekielny, ze sprawnej kobiety z małymi dolegliwościami kręgosłupa przez ćwiczenia jogi stałam się ciężkim klocem, który nie wie jakie doznania może nieść ciało, które zostało poruszone przez te wygibasy. Oj może. Każdy mięsień, każda mała cząstka mojego młodego ciała dała znać o sobie, gdy próbowałam wykonywać asany ( asany - pozycje jogi, takie wygibasy). Z czasem zauważyłam jakie zmiany niesie za sobą oddana praktyka jogi. Jeżeli chcecie wiedzieć o co chodzi, zapraszam na zajęcia, zapraszam na matę. W tym poście nie będę jeszcze wyjaśniać szczegółowo co to joga - egzorcyści wiedzą lepiej przecież :)
Nie będę Was, kochani zanudzać i przekonywać, niezliczoną ilością argumentów, do praktykowania jogi. 
Każdy jest "duży" lub za takiego się uważa, niech sam podejmie decyzję czy warto przyłączyć się do "demonów"


O mnie ma być , to będzie.
Jakim demonem jest Empatia, które praktykuje jogę, która jest nauczycielem jogi.
 Demon, o sprawnym ciele, który potrafi w 24h doby potrafi zrobić tyle co przeciętny egzorcysta robi normalnie w 36h - taaaa panuję perfekcyjnie nad czasem, umiem go planować. 
Emaptia - joginka potrafi dzielić się swoją energią z innymi, chce się nią dzielić, jeżeli tylko ktoś chce ją przyjąć - za darmo. Takiej promocji nie znajdziesz w Biedronce. Mała uwaga, dosyć istotna. Dzielenie się to nie wszystko, trzeba też umieć brać od innych.
To właśnie ludzie potrafią dać mi energię do działania, dzięki której budzi się we mnie demon z nieposkromionymi zapasami sił witalnych. Chce się żyć zwyczajnie. Oprócz energii joga uspokaja stargane życiem emocje, oj i to jak. Dzięki ćwiczeniom można wyrobić sobie umiejętność panowania nad "fochem" nad ( uwaga brzydkie słowo) "wkurwem", który potrafi dopaść nas z zaskoczenia.
Teraz coś dla Pań i Panów - joga odmładza. Mam Was!!! 
Ćwiczenia jogi niosą za sobą poważne konsekwencje, które wiążą się ze sprawniejszym ciałem, promienną cerą i przede wszystkim wielkimi wybałuszonymi oczami u osób, którym się w końcu odważysz i przyznasz do tego ile Ci wiosen stuknęło.
O jodze mogłabym pisać, bez końca. Na dziś wystarczy.
Czy jestem opętana przez szatana, demona czy jak to nazywają księża?
Nie mi to oceniać. Mogę jedynie uśmiechnąć się z pobłażliwością na takie zarzuty i współczuć, tym którzy potrafią wygłaszać takie opinie na ten temat. Pomodlić się za nich nie pomodlę przecież.
Mała uwaga do osób, które takie treści głoszą. Kościół ma przekonywać do siebie miłością do bliźniego, wierzącego czy też niewierzącego. Czy praktykujący jogę nie jest bliźnim, który zasługuje na takie miłosierdzie? Odpowiedzi szukajcie w głębi swojego sumienia. Walka z tym czego nie znacie, bo jakim cudem możecie  szczycić się wiedzą o jodze, skoro wystrzegacie się tego jak diabła, nie przysporzy Wam zaszczytów i chwały. W mojej opinii narażacie się na śmieszność i odstraszacie tym jak cholera. Bynajmniej mnie. 

Amen

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Red-bull nigdy nie doda Ci takich skrzydeł ...

Paskudny poniedziałek, a jak fantastycznie się kończy.
O paskudnej sferze poniedziałku nie zamierzam pisać, bo nie mam ochoty dołować Was i mnie po raz kolejny.
Napiszę za to jak można umocnić wiarę w siebie, wiarę w ludzi, wiarę w to, że po burzy zawsze wychodzi słońce.

O swoich problemach z Renią już pisałam, dokładnie tutaj: Przepis na Supermana
Dziś znów się zawiodłam na Reni i ogłaszam wszem i wobec, że następuje zmiana w nazewnictwie.
Moje auto od dziś będzie nazywane przeze mnie Francuskim Gównem - mam nadzieję, że wielbicieli marki Renault to nie urazi. Nazwa nie została nadana bez przyczyny.
Po powrocie z pracy postanowiłam przepalić samochód, coby sprawdzić czy jutro będę miała to szczęście, że rano nim bez problemu pojadę do pracy, a potem na zajęcia jogi.
Jak się domyślacie stało się to, co się stało. Francuskie Gówno odmówiło współpracy. Nawet charakterystycznego "kręcenia silnika" nie było. Eror 404 przy tym to pikuś, Pan Pikuś.
Oczywiście znalazłam Supermena, który z kabli pomógł mi odpalić to badziewie.
Nauczona doświadczeniem przejechałam kilkanaście km, żeby dać szanse na naładowanie akumulatora.
W drodze powrotnej postanowiłam zajechać na stacje na małe "tankowanko:, a co mnie spotkało?
Samochód oczywiście zdechł, ale to pozwoliło mi wykazać się sprytem i wiedzą na temat pompowania i nie tylko.

O tym poniżej.







Usmarowana w smarach, ale kolejny dobry uczynek spełniony, a co za tym idzie Pan, który miał szczęście stanąć na mojej drodze w ten feralny poniedziałek, też został zmobilizowany do pomagania mojej skromnej osobie.
Wiedza dotycząca Bar-ów w kołach samochodowych każdej kobiecie się przyda, zwłaszcza gdy pod kompresor na stacji benzynowej podjeżdża Pan o kulach, który z pompowaniem kół w swoim zielonym Seacie ma delikatne problemy ze względu na swoje dolegliwości.
O jak mi trzeba było tego pompowania, zwłaszcza,  że mój akumulator is dead, a Pana był w pełni sprawny.
Koło Pana napompowane i jeszcze okazja żeby pokazać,  że i baba wie jak sobie z kablami poradzić żeby odpalić Francuskie Gówno, bo oczywiście nie omieszkałam Pana poprosić o użyczenie mi na chwilę swojego akumulatora, żeby ruszyć to Francuskie Gówno z miejsca i dojechać do domu.
Uśmiech Pana, który widział jak baba sobie radzi z kablami - bezcenne, za nic nie musiałam płacić kartą MasterCard, no może w bliskiej  przyszłości będzie konieczność zapłacić za nowy akumulator, bo ten mój to się nadaje na śmietnik i niestety ładowanie pozwoliło mi tylko na dojechanie do domu.

Nie ważne, ważne, że udowodniłam sobie, że z każdej sytuacji jest wyjście. Czasem tylko trzeba się "usmarować w smarach Francuskiego Gówna" - człowiek tak łatwo się nie poddaje przeciwnościom losu i mimo, że czasem opadam z sił i wiary w siebie, to dzięki swojej determinacji i wierze w drugiego człowieka jeszcze niejedno "pompowanko" przede mną.

PS. Wiedza dla kobiet: czerwone to plus, czarne to minus - jakbyście chciałby odpalać auto z kabli.

niedziela, 29 czerwca 2014

Surykatka do szczepienia

Kolejna przygoda z serii " podróże do Częstochowy".
Wiecie jak wygląda Surykatka? Takie słodkie zwierzątko, które staje na tylnych łapkach, żeby wypatrywać zbliżającego się niebezpieczeństwa i przez to chroni swoje stado. Zwierzątko niezmiernie urocze, płochliwe, ale jakież odpowiedzialne. Jadąc na ostatni przed wakacjami zjazd na uczelni miałam okazję obserwować surykatkę- człowieka i doszłam do wniosku, że jeżeli surykatka - zwierzątko jest pod ochroną (nie wiem czy jest) to surykatka- człowiek na to za cholerę nie zasługuje. Spotkanie wściekłej surykatki ( tak będę nazywać tą Panią) już od początku zwiastowało ciekawą podróż.
                                          



Stoję w kolejce, żeby wsiąść do busa, a Wściekła Surykatka przepycha
się " na chama", bo niby ona czeka na przystanku od 5 rano i ma takie prawo, żeby wsiadać pierwsza.  Hello kobieto, czy ktoś Ci zabronił przeczytać na bilecie, że odjazd jest planowany na 5:45. Miałabyś czas żeby rozsmarować sobie krem Nivea, którym jesteś tak solidnie wymazana na buzi, że przez tydzień Ci się to nie wchłonie.  Co tam krem, czepiam się. 
Wściekła Surykatka wsiadła niczym królowa - ruszamy.
Małym szczegółem było to, że kierowca,  swoją drogą starszy,  miły Pan,  uruchomił nawigację,  która głośno wydawała komendy typu " skręć w prawo", " za 500 metrów na rondzie jedź prosto, drugi zjazd". Mały szczegół,  ale kto teraz jeździ bez nawigacji. Jak się potem okazało,  to nie był mały szczegół,  oj nie był.
Kierowca korzystał z nawigacji,  bo po pierwsze:
pierwszy raz w życiu jechał do Częstochowy,  a po drugie za cholerę nie rozróżniał stron. Skręć w prawo jako komunikat był dla niego zrozumiały tylko,  gdy widział to na mapce. W formie głosowej, to było mniej więcej to samo co dla mnie instrukcja obsługi w języku chińskim.
Dziwna przypadłość.
Wracając do Wściekłej Surykatki.
Panią irytowało wszystko. Od słońca, które świeciło przez szybę rozkosznie, po piosenkę,  która akurat leciała w radio. Jak można było się zorientować była i jest zagorzałą katoliczką, która jechała do Częstochowy w celu oddania się pogłębionej modlitwie.
Szkoda tylko, że oznajmiła głośno o swoich niecnych zamiarach wobec swojej koleżanki,  która nieprecyzyjnie udzieliła jej informacji dotyczącej peronu, pod który będzie podjeżdżał bus.
"Zabije małpę, zabije!!!!"           
Wściekła Surykatko przypominam o szóstym przykazaniu w Dekalogu: "Nie zabijaj".
Jedziemy w kierunku, który wyznacza nawigacja.  Wściekła Surykatka z każdą pretensją w głosie podnosi się, kładzie swoje łapki na oparciu krzesła i nosowym głosem,  którego osobiście nie znoszę,  wyraża swoje niezadowolenie. Ilość przysiadów do samej Częstochowy - porażająca.  Pogratulować kondycji.
W samej Częstochowie przeszła samą siebie, bo oczywiście kierowca się zgubił i nie mógł dojechać na miejsce. Godzinne krążenie po mieście w poszukiwaniu dworca u każdego wywołało poruszenie, ale to co robila  Wściekła Surykatka to już był szczyt szczytów.  Częstotliwość przysiadów wzrosła do 20 na minutę.  Z każdym podniesieniem się wydawała przeraźliwie komunikaty typu " Niech mnie Pan natychmiast wypuści" "Spóźniam się właśnie na mszę"  itp.itd
Kierowca zdenerwowany sytuacja, a ta piszczy jak opętana. Miałam ochotę ja ogłuszyć. Jako empatia, mimo że nie jestem praktykującym katolikiem, wiedziałam,  że byłoby to złe.
Dojechaliśmy!!!
Kierowca nas, pasażerów przeprosił.  Każdy starał się wykazał się zrozumieniem i życzył mu szczęśliwego powrotu do domu. Tylko Wściekła Surykatka rzuciła hasło, że to było niedopuszczalne i pobiegła oddać się modlitwie.      
Ja  - Was katolików,  którzy jeżdżą do Częstochowy, proszę o minimum ogłady i szczyptę świadectwa wiary, z którą tak się potraficie obnosić. To jest zwyczajnie ludzkie i nie kosztuje zbyt wiele wysiłku, a Wam nie przysporzy hańby. Tyle ode mnie.        
Oczywiście proszę tylko tych, którzy są niczym Wściekła Surykatka,  którą miałam okazję spotkać w busie.  Do reszty nic nie mam.

Pozdrawiam wszystkich ciepło z busa, którym wracam właśnie z Częstochowy.
Pozdrawiam i proszę o modlitwę czy jak kto woli o trzymanie kciuków.
Wracam z tym samym kierowcą!!!

wtorek, 24 czerwca 2014

Harry

„Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma, a ja w domu mam chomika, kotka rybki oraz psa” – znacie tą pioseneczkę, nie znacie, to warto poznać, bo o zwierzątkach będzie. Takich najbardziej ulubionych, takich, które potrafią postawić na nogi całe stado Białych mrówek*

Do rzeczy!
Siedzę w pracy, dzwoni Młoda. Młoda zapłakana , roztrzęsiona.
„Mamuś mam kleszcza!”
Uspokoiłam ją, zapewniłam, że zaraz pojedziemy do lekarza, kleszcza szybciutko wyjmie Pan lub Pani Doktor, niech się nie boi. I takim oto sposobem okłamałam swoje najukochańsze dziecko.
Zaraz się dowiecie dlaczego.




Izba przyjęć. „Białe mrówki” popierdzielają stadami po korytarzach, udają że są zajęte, nie zauważają nawet, że zapierdzielają cały czas w kółko.  Po prawie godzinnym wyczekiwaniu w kolejce do rejestracji słyszę diagnozę: „ My się tu kleszczami nie zajmujemy” Ciśnienie mi skoczyło, ale ok pytam zatem gdzie zajmą się moim dzieckiem, bo o nie chodzi bardziej niż o tego zapyziałego kleszcza.
Dostałam adres kolejnej Izby przyjęć. Jadę. I co? Kleszcz to taki skomplikowany zabieg, że nie mogą pomóc mojemu dziecku, skierowali mnie do lekarza rodzinnego. Białe mrówki* doprowadzają mnie powoli do białej gorączki. Jadę do rodzinnego, jak się domyślacie ciśnienie jest już na takiej skali, że lepiej do mnie nie podchodzić. Pani Pielęgniarka uprzejmie mnie informuje, że ona się boi wyjąć Kleszcza. Boi się!!! Tak, jest czego. Kleszcz przy wyjęciu zapewne atakuje i wbija się w głowę i wysysa mózg. Przy tej Pani nie musiałby się nawet dużo napracować przy wysysaniu.  „Może weterynarz pomoże” – słyszę poradę cenna, lekarską.
Młoda zaczynaj szczekać, bo zaraz jedziemy do weterynarza. Szlag by to. Dostałam skierowanie do chirurga, tak drodzy mili na zabieg, poważny zabieg, bo Kleszczowy.
Użyłam „ całego swojego uroku” w specjalistycznej przychodni żeby ktoś w końcu się zajął tym małym zasrańcem. Zasraniec( czyt. Kleszcz) nawet został nazwany przez moją Młodą – nazywa się Harry.

Pan Chirurg okazał się człowiekiem i przeprowadził operację w tak zabawny sposób, że obie z Młodą płakałyśmy ze śmiechu. Jest cudownym człowiekiem. Pokazał mi dokładnie jak takiego Harrego się pozbyć żeby na przyszłość nie liczyć na „ tych konowałów”. Serdecznie Panu dziękuje!!!

A Was Białe mrówki* niech Kleszcze obsiądą- wszystkich po kolei!


_______________________________________________
* Białe mrówki – to stada tępych leni, którzy mają czelność nazywać się lekarzami

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Bo dmuchać, to trza umić

Post z serii, jak zostałam bohaterem swego domu.
Jestem osobą, która lubi robić wszystko sama, taka Zosia- samosia. Jak dziś pamiętam sytuację, jak z rajstop montowałam pasek klinowy, który się zerwał podczas jazdy samochodem. Z wielką dumą odmawiałam kierowcom, którzy zatrzymywali się widząc sierotę na drodze, która usmarowana jak górnik udaje, że wie jak naprawić samochód. Wtedy poległam i musiałam niestety skorzystać z pomocy prawdziwego mężczyzny, żeby dojechać do domu.

Dziś jestem zwycięzcą!!!
Prosta rzecz. Pranie w pralce automatycznej. Wsadzić brudną rzecz, nasypać proszku, czy jak kto woli wrzucić kapsułkę, nastawić program i czekać, aż pranie się zakończy.




Emapatia nie czyta oczywiście informacji, która jak byk jest napisana na metce podróżnej torby: „ Nie prać” Swoją droga co za ciul produkuje torby, których uprać nie można. Tej mojej nie można jak się okazało, bo po pierwsze piękny napis Reebok po kontakcie z proszkiem staje się napisem BOK – oryginalnie jak cholera, a po drugie psuje pralki. 
Czemu psuje? Jak taka zwykła, mała podróżna torba może zepsuć pralkę, a no może.
Usztywnienie dna torby, to zwykła tektura, nie jakiś zajebisty materiał, ale papier, który w kontakcie z wodą robi się jak muł i zapycha pralkę na amen. Woda stoi, pranie stoi , pralka wyje jakby miała bóle porodowe. Co robić?
Jak udrożnić pralkę, po weekendzie mam tyle prania, że  nie pozostaje nic innego, jak usiąść i płakać.
Oooo nie – Empatia się nie podda tak łatwo. Nie poprosi nikogo o pomoc, tylko będzie bohaterem swego domu i naprawi pralkę, która podczas wirowania ma bóle porodowe
Chodziłam wkoło pralki z 60 minut, 60 minut spaceru wkoło pralki, aż w końcu spadł na mnie geniusz. Ten muł zapchał wąż, przez który pralka wypuszcza wodę – zabieramy się za kontakt z wężem zatem. Ni cholery nie wiem jak go odkręcić, ni cholery nie widać zapchania w końcówce, która jest wylotem dla wody i wsadzona jest w bok ( znów BOK) wanny.
Jak go zatem przepchać? Kolejny geniusz – przedmucham węża. To co zapchało, wróci do pralki i będziemy uratowani.
Ostrzeżenie:
Końcówka węża, która jest wylotem dla wody, jest tak paskudna, że pamiętaj żeby przed procesem dmuchania zdezynfekować ją wszystkim co masz w domu do dezynfekcji. Możesz nawet tym gardło przepłukać, co by dmuchało się lżej.
Na szczęście płuca mam zdrowe i jak dmuchnęłam w węża, to do pralki wrócił ten muł, bleeee wygląda jak ogórek i chleb, który wraca po mocno zakrapianej imprezie otworem gębowym.
Po pozbyciu się mułu z bębna pralki jestem bohaterem swego domu, który dmucha węża na całego.

Kobiety kochane! Po cholerę Wam spec od pralki, który za grosz nie przypomina naszego słynnego polskiego hydraulika, za naprawę będzie żądał minimum 100 zł, które można przeznaczyć na waciki. Po cholerę? Nie lepiej nauczyć się porządnie dmuchać węża i być bohaterem swego domu! 
Ja wybieram dmuchanie :) 


czwartek, 19 czerwca 2014

Młode, które potrafi doprowadzić do łez w kilka sekund

Nie będę pisać, bo nie potrafię opisać uczuć, które mną targają teraz.
Chce się z Wami podzielić tylko tym, co zrobiło moje Młode.
Wstawiło fotę na fejsa z takim opisem:

"Mama to osoba, która kocha nas tak bardzo, że czasem nie rozumiemy jej miłości. Mama to osoba, która sprawia, że czujemy się najlepsi... Czujemy, że nie ma lepszych od nas. Mama jest osobą, dla której szczęściem jest nasz uśmiech. I która cierpi, gdy jest nam smutno. Mama jest osobą, która nas wspiera. Mama... Mama jest wszystkim"

FOTA: 

środa, 18 czerwca 2014

(Mt 5,43-48)

  "Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski."
(Mt 5,43-48)

Poważnie się zrobiło, a jak. Wierzący czy niewierzący, praktykujący czy niepraktykujący, biały, czarny i zielony, każdy człowiek powinien w mojej opinii po części czerpać z tego, co niesie ze sobą powyższy cytat.
Dlaczego? BO TAK – uwielbiam to sformułowanie, a na serio, serio, to uważam, że warto czasami nawet nieprzyjacielowi okazać serce, bo takie postępowanie najbardziej w niego ugodzi. Może da mu do myślenia, a może i nie, ale Tobie zapewni spokojne sumienie i lepszy sen. Empatia lubi spać spokojnie, oj lubi.
O czym będzie mowa?
 O tych mendach, które marnują nasz cenny czas wydzwaniając z ofertą najbardziej zajebistego Internetu, ubezpieczenia czy też głupich garnków, które same gotują i się zmywają. Większość ludzi na słowo telemarketer czy sprzedawca telefoniczny pieni się, zielenieje, ciśnienie mu wzrasta i najchętniej, by mu nawsadzał  kilka soczystych epitetów, typu złodzieju, oszuście, świnio – czy jak kto woli.
Ja mam inny sposób na takich. Stosuje go od dawna i zazwyczaj taki sprzedawca po rozmowie ze mną z uśmiechem dzwoni do kolejnego Klienta, niektórym zdarza się nawet poryczeć ze śmiechu. Ja po takiej rozmowie sprzedażowej mam „ banana na buzi”, bo wiem że niewinnemu „ wciskaczowi gówna” nie podniosłam ciśnienia stwierdzeniem: ” wsadź se to Pan w ….”





A wygląda do tak:
Sprzedawca: „ Dzień dobry dzwonie do Pani z zajebistą ofertą bla, bla bla „ – cienkie chwyty sprzedażowe

Empatia – słucha z uwagą, jeżeli jego monolog nie trwa dłużej niż minutę nie przerywa, jeżeli trwa to rzecze:
„Proszę Pana dzwoni do mnie Pan z fascynującą ofertą, ale muszę Panu przerwać, żeby Pan wiedział jak mnie zadowolić jako przyszłą Klientkę Państwa firmy, bo rozumiem, że chce mnie Pan zadowolić jako przyszłego Klienta”

Sprzedawca: „ No oczywiście, wszystko dla naszych Klientów bla bla bla”

Empatia: „ Pierwszym krokiem  do tego żebym stała się mega zadowolonym Klientem będzie wykonanie mojej prośby”

Sprzedawca: „ yyyyyyy”

Empatia: „ Proszę wziąć karteczkę i coś do pisania, będę dyktować. Mogę? No oczywiście, że mogę zatem dyktuje: 48521 4125885 0000 …. Itd. Zapisał Pan?”

Sprzedawca: „ yyyy, tak”

Empatia: „ Zatem proszę Pana, proszę ten numer wprowadzić w umowę, którą nie omieszkam podpisać z przeogromna radością pod warunkiem, że będzie tam informacja, że na ten numer konta co miesiąc będziecie mi przelewać kwotę 50 zł np. – zachłanna nie jestem, za korzystanie z Państwa usług”

Sprzedawca: „ ale jak to?”

Empatia: „ No tak, chce Pan mnie zadowolić? Chce!!! Zatem taka umowa mnie zadowoli, a Pan będzie miał cel sprzedażowy wyrobiony i będziemy wszyscy szczęśliwi, bo ja chce korzystać z Internetu, garnków czy co tam Pan sprzedaje, ale za darmo z niewielką dopłatą. Gdybym chciała zapłacić i gdybym miała potrzebę zakupu, to bym do Pana zadzwoniła sama, a skoro nie dzwonię, to znaczy, że nie potrzebuje. Jednak jestem tak otwartym na propozycje człowiekiem, takim fantastycznym Klientem, że może Pan mi sprzedać co pan chce, ale tylko na warunkach , które mnie zadowolą do końca.  Kiedy mogę się spodziewać kuriera z umową?”

Sprzedawca: „ yyyy to chyba Pani nie zadowolę”

Empatia: „ Następny proszę!!!”


Nie traktujmy sprzedawców jak wrogów, oni nimi nie są, oni chcą spokojnie sprzedać garnki, których za cholerę nie potrzebujemy, ale taka jest ich rola. Bądźmy dla nich mili i uprzejmi, aby i im żyło się lżej.

AMEN



wtorek, 17 czerwca 2014

Wyśpiewane do „Rexony”


Kto nie śpiewał do dezodorantu, ten nie miał szansy skosztować tego, co mogło doświadczać kiedyś moje pokolenie. Eee stara się odezwała.

Utwór, o którym będzie mowa w poście, wydano w czasach kiedy mnie w planach nie było, nie było w planach nawet mojego, o 8 lat starszego, brata. Jego nigdy nie było w planach zresztą – był darem od losu, oooo tak.

Jak dziś pamiętam, jak mi się oczy świeciły w momencie, gdy pierwszy raz usłyszałam  „groszki” – świecą do dziś zresztą, tylko chyba już inaczej, bo wtedy to były tylko zwykłe „grosski”, teraz ta piosenka wplata się w moje życie czasami, aż za bardzo.

Dziś znów napotkałam ją przypadkowo, bo zawsze tak jest. Zawsze wraca w momencie, gdy stoję na rozdrożu. Maślane oczy wróciły, przyszła z nimi refleksja, że czasem powinno się polubić swojego własnego „stracha na wróble”, przez którego niejednokrotnie ucieka nam w życiu coś, co mogło być wartościowe, a my zwyczajnie pozwalamy mu się jedynie wspinać po murze „naszego strachu”, nie pozwalamy mu wejść do domu. Jeszcze nie udało mi się odpowiedzieć na pytanie: "Dlaczego tak jest?" i całe szczęście, jeszcze mam wiele rzeczy do odkrycia i poznania w swoim życiu.

Tak, czasami mi się zdarza pisać w taki sposób, że sama tego do końca tego nie rozumiem.

Na usprawiedliwienie mam jedynie, to: 
Miłego słuchania!

Amelinium


Empatia stara się zawsze zrozumieć drugiego człowieka, ale czytać w myślach nie potrafi i nie chce się tego uczyć, bo woli się uczyć np. jazdy konnej - bez skojarzeń proszę
Natura dała nam języki, które nie tylko służą do lizania czy wypinania, natura dała nam oczy, które nie służą tylko do patrzenia na swój własny czubek nosa.
Natura dała nam umiejętność komunikacji werbalnej i niewerbalnej. Jeżeli chcesz mi coś przekazać, to zwyczajnie podejdź, popatrz mi w oczy i powiedz. Najlepiej w języku polskim, w „ingliszu” też zniese.

Taki oto apel, skromny i delikatny jak na Empatie. Piszę do wszystkich tych, którzy myślą, że ja będę się wszystkiego domyślać z gestów czy z czynów. Ja lubię jak mi się mówi wprost, że się mnie lubi, ale też jestem w stanie znieść przekaz typu: „ Ty głupia jędzo – I hate you”

Wystarczy mi o tym zwyczajnie powiedzieć. Ja już tą wiedzę odpowiednio spożytkuje – zapewniam. Jeżeli Cię na to nie stać, to proszę, błagaaaaaaaaam, nie zawracaj mi gitary i użyje sformułowania, którego kiedyś używałam w nadmiarze: „ Daj mi święty spokój”. Z racji mojego dobrego serduszka polecę też jakiś kurs z zakresu komunikacji.

Polecam  uczyć się od mistrzów:



Amen.

sobota, 14 czerwca 2014

Hubert - myśliwy, który poluje na muchy.

Jeżeli ten wpis zaczyna czytać jakiś Hubert, który zna mnie lepiej niż ochroniarz w portierni, to ja mu współczuję. W głowie Huberta, który mnie zna lepiej niż ochroniarz kłębi się teraz pytanie, pytanie-krzyk:
 " Co ja jej takiego zrobiłem? " Hubert, który mnie zna lepiej niż ochroniarz wie, że ja pisze zawsze tylko pod wpływem silnego bodźca emocjonalnego, wie też, że o facetach mogę mieć jedno zdanie: " Won do lasu zbierać jagody, bo polować,  to możesz na muchy co najwyżej"
Hubert oddychaj,  strzel sobie „setę”, podobno po alkoholu świat wydaje się piękniejszy lub weź ten wpis na klatę i go przeczytaj,  a ja obiecuje, że nie pośle Cię na jagody w lutym tylko w lipcu. Czy w  lipcu są już jagody?   Yyyyy są.

Źródło: http://belkotliwosc.blox.pl/2012/01/muchy-muchy-i-muchy-ludzie.html 


Bedzie o Hubercie, który skradł mi serducho. Dobijał się do niego jakieś 4 miesiące, ehhh jaka ja jestem niedostępna. Skradł je dziś w ciągu 1,5h. To jest prawdziwy facet!
Hubert to chłopiec, który jak patrzy na mnie, to wiem, że nie widzi we mnie kobiety, tylko kompana do zabawy, do kieliszka soku pomarańczowego, do pobycia razem.
Jak patrzy, bo Hubert to gość, który nie chce patrzeć, może mieć mnie głęboko, bo może, bo kim niby ja jestem dla takiego Huberta.
Hubert ma 5 lat -aaaaaaaa za nieletnich się wzięła - gdzie jest numer na Policje, gdzie jest numer do Rzecznika Praw Dziecka.
Hubert potrzebuje kontaktu z babami, takimi jak ja, ale też z facetami takimi jak ty, Hubercie, który to czytasz i nadal nie wiesz o co mi chodzi.

Hubert urodził się z darem wrażliwości, o której Ty czy ja możemy pomarzyć. 
Hubert chce troszkę zmniejszyć swoją wrażliwość, bo świat z pozoru nie jest taki piękny, nie jest jeszcze w pełni gotowy na przyjęcie takich wrażliwych. Świat i ludzie jest szary jak papier toaletowy, chyba że zdarzy się, że jakiś wyjątkowy gość, który na chwile go pomaluje.
Pomóżmy pomalować świat Huberta, dajmy mu szanse, na to żeby kiedyś sam poszedł na jagody, żeby polował na muchy. 
Żeby był i mógł skraść kiedyś serce kobiecie, która go pokocha na całe życie i będzie kazała mu zmywać gary z miłości.

Hubert ma autyzm, ma 5 lat, ma mamę, która nie boi się walczyć o dobro dziecka, jakaż ona do mnie podobna i jakaż inna, bo ja walczę mając u boku zdrowe młode.
Mama zaprasza do domu wszystkich chętnych, którzy mogą się z Hubertem pobawić, mogą pokazać mu wszystkie oblicza tego świata. 
Jest to metoda walki z wrażliwością Huberta, która da mu szanse na polowanie na muchy i na te jagody.
Ja tam byłam, mleko i miód, aaaaa, nie ja tam byłam i z Hubertem się bawiłam i zapewniam Was, że Hubert nie gryzie, jest uroczy i jaki przystojny, jak na swoje pięć lat.

Jeżeli Ty lubisz stać się dzieckiem na chwilę, a kto nie lubi ???
Też bądź!!! 
Hubert Ci to wynagrodzi swoim spojrzeniem, które mnie przyprawiło o szczyt zachwytu i radość przeogromną,
 O akcji możesz przeczytać tutaj:  http://panoramalubelska.pl/tag/pobaw-sie-z-hubertem/

A Ty Hubercik możesz czuć się zagrożony, bo ciocia  wróci i będzie chciała się jeszcze z Tobą pobawić.


piątek, 13 czerwca 2014

Zapraszamy do reklamy

Na warsztatach Empatia w Serocku była.  Z wielkim news' em do Was wróciła.  Koniec wierszyka.
Całą trasę Wawa- Serock zastanawiałam się dlaczego "towar", który jest tam tak ogólnie dostępny ciężko spotkać w innych częściach naszej pięknej ojczyzny. Ekonomista by mi zapewne wyjaśnił: "Jest popyt, jest podaż"
O nie!!!



Ekonomisto w to akurat nie mogę uwierzyć w przypadku tego "towaru"
Na potwierdzenie mojej tezy kilka przykładów:
1) Oscypek spod samuśkich Tater - popyt na ten serek jest zapewne w całym kraju, ale kupujemy go z przyjemnością tylko w Zakopanem
2) Jak pierniki,  to tylko z Torunia
3) Poznań - rogale marcińskie
4) Moja ukochana Lubelszczyzna - cebularz dla przykładu.



Produkty regionalne, charakterystyczne tylko dla danej miejscowości,  rejonu.
Tak to jest to!
Pragnę Wam kochani przedstawić kolejny "produkt", który udało mi się namierzyć na trasie Warszawa - Serock.
Nie miałam okazji spróbować,  bo nie gustuje w takowych. Dostępność i taka szeroka gama tych produktów dała mi do myślenia i uświadomiła,  że widocznie jest to produkt regionalny.
Jeżeli ktoś będzie miał okazję skosztować tego luksusu, proszę o opinię. 
Już wyjaśniam o co chodzi.
Miejscowość Marki,  droga przez las,  na metr kwadratowy, w mojej ocenie, przypada tam minimum jedna Pani w spódniczce,  która przypomina bardziej pasek u spodni niż spódnice.  Do wyboru, do koloru.
Dlaczego tam?
Odpowiedź,  moim zdaniem oczywista.
W żadnym zakątku naszej pieknej ojczyzny nie znajdziecie takich "tirówek" jak w miejscowości Marki, bo są to "MARKOWE TRIÓWKI"
Chyba pominnam "w reklamie robić"
Prośba, szczególnie do Panów,  o potwierdzenie jakości "Markowych Tirówek" - oczywiście po skorzystaniu.
Trzeba koniecznie wzbogacić listę naszych regionalnych produktów.
PS.  Empatia zmeczona po podroży - wali jej w dekielek. Wybaczcie!

czwartek, 12 czerwca 2014

Odgrzewane kotlety

Tytuł może mylić, bo nie będzie o żarciu, ale o tym co „żarcie” może zrobić z dziecka, które mamusia karmi łyżeczką do 15 roku życia. Taaak karmi, wyciera nosek, wiąże sznurówki i całuje w bąbelek po ugryzieniu komara.  

Żeby było pikantnie będzie o chłopcu, który w mojej spaczonej wyobraźni tak został wychowany, a ja miałam okazję zobaczyć go w towarzystwie mamusi podczas mojej podróży na uczelnię. Tak, tak macie do czynienia z kobietą, która jeszcze się uczy i uczyć się będzie całe życie.
Do rzeczy!


Jedzie do Częstochowy matka i syn.
Szanowna mama lat, na oko moje 70, syn po 40. Mama schludna, syn schludny. Mama w okularach, syn w okularach. W pierwszej chwili byłam przekonana, że syn towarzyszy mamie jako opiekun w pielgrzymce na Jasną Górę. Z rozmowy wynika, że jadą w jakiejś intencji. 

Przystanek w Piotrkowie, jak to w Piotrkowie leje jak wszędzie. 

Syn po 40 postanawia iść do WC.
Ludzka rzecz, pęcherz nie studnia. Zresztą sama też to robię w Piotrkowie. Lubię to miasto, bo wizyta w nim przynosi mi zawsze ulgę .
Syn mówi mamie, że idzie i w jakim celu " siku". Mama, że z nim to go zaprowadzi. O w mordę myślę. Syn wygląda na zdrowego i na ciele i na umyśle. Syn się zgadza, mama z nim pakuje do WC. Może spodnie trzeba poprawić chłopcu. No comment. 
Jedziemy dalej. 
Mama, która prowadza syna do ubikacji zaczyna opowiadać sąsiadce z busa w jakiej to intencji jadą. Modlić się o opamiętanie dla żony syna, której grzechu się zachciało i rozwodem Adasiowi grozi. Przytaczanie dalszej dyskusji pogrąży tylko syna, wiec nie zrobię z niego przydup... i mamisynka
Syn się nie okaże się takim przydup. .em jak się wydaje, bo mam cichą nadzieję, że szanowną mamusie w tej Częstochowie zostawi i o własnych siłach niczym prawdziwy macho wróci do żony. Innego sensu podróży nie widzę. ..

PS. Imię syna zostało zmienione.



środa, 11 czerwca 2014

SS - co to jest?

Nie bać się , słońce mi jeszcze nie zaszkodziło. Nie będzie o "hitlerach", ten post bardziej można odnieść do Szarych Szeregów, ludzi korpo, którzy pracują w takim tempie jak rozmarzające się króliki.
 Kto nie pracował w korpo, ten nie wie ileż kreatywności może drzemać w ludziach zamkniętych w kartonowych pudłach, w klatkach procedur, regulaminów i innych tym podobnych dziwolągów.


OBRAZEK LAJT




Oto przykład.

Wiecie co w korposlangu oznacza SS?
Empatia wyjaśnia:
Self service to serwis, dzięki któremu klient kupujący np. samochód sam sobie wybiera kolor samochodu, sam za niego płaci, ba nawet sam tankuje i to jeszcze przez Internet.
Pięknie i jak wygodnie, ja to lubię, ale czy lubią to nasi klienci, przyzwyczajeni do czasów papieru toaletowego, za którym stało się godzinami w kolejce, do tony makulatury, do Pani w kasie, która darła się jak opętana " Następny, szybko, bo zaraz mam przerwę". Żeby zachęcać Klientów do korzystania z takich serwisów, takie korpoludki jak ja stają na głowie czasem, nieba chcą Klientowi przychylić, a ten co. Ma to głęboko!

Do rzeczy Empatia!

Dostałam zadanie do wykonania, żeby jakoś przekonać naszych milusińskich, że SS jest the best.
Zadanie wykonane, pokazać Wam go nie mogę, bo to tajne przez poufne, ale podzielę się załącznikiem, który wysłałam do zadania, żeby umilić komisji czytanie makiet, planów projektu i innych "korpodokumentów".







OBRAZEK HARD


Pytanie do Was kochani.
Czy powinnam szukać nowej pracy?

wtorek, 10 czerwca 2014

Wesoły autobus


Geny, geny, geny - moje podejście do życia, osobowość skądś się musi brać.
Oby Wam troszkę ten obraz przybliżyć poczęstuje Was "świeżą bułeczką"

Bunia ( czyt. mama) spędziła weekend z Młodą w moim mieście podczas mojej nieobecności ( zjazdy, delegacje). Bunia musi kiedyś wrócić do domu, wiec pojechała.
Mamy taką niepisaną zasadę, że jak gdzieś jedziemy, to po podroży dzwonimy do siebie i mówimy, że podróż zakończyła się sukcesem itp.

Dzwoni wczoraj do mnie po południu Bunia i rzecze:
" Żabko wiesz co się stało. Wsiadam do autobusu, kupuje bilet do domu, zajmuje miejsce siedzące. Przysnęło mi się i obudziłam się w Zamościu"



"Gdzie???"

" No przespałam przystanek i obudziłam się 60 km za daleko"

Powyłam się ze śmiechu i nie skojarzyłam w pierwszej chwili, że nie ma opcji, żeby jadąc do domu Bunia jechała w stronę Zamościa.
Ryczę ze śmiechu do słuchawki, a Bunia dalej swoje:

" Udało mi się hihihi. Żabko nie przespałam, ale chciałam Ci humor poprawić, to taki żart wymyśliłam"

Buniu jesteś zajebista ( czyt. Mama najlepsza w całym kosmosie)

Amen

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Szkocko- polska krowa

Znacie Księgę Rodzaju 41 o klątwach, szarańczach, głodzie i o krowach.
Chciałam jakiś zgrabny wstęp zrobić do postu, bo o krowach będzie. Nie wyszło mi???

Jeżeli nie wiecie, co to księga rodzaju, nie wiecie kim był Faraon, ba nie wiecie co to krowa, to proszę o opuszczenie bloga. Nie piszę tego, żeby kogokolwiek oskarżyć o skrajną niewiedzę, ale po to żeby oszczędzić Wam czytania czegoś, co będzie dla Was niezrozumiałe, będzie w Was wzbudzało emocje, które ja nazywam „ skrajnym wkur…”- [ cenzura] – Empatia na to nie pozwoli,  w trosce o Wasze zdrowie psychiczne.

Wracając do księgi rodzaju, to moja historia jest zupełnie przewrotna i  w "mojej klątwie" to tłusta krowa zjada chudą. Życzę tego każdemu.  Żeby było zabawniej ta chuda krowa ma grzywkę, która jej przysłania cały świat, nie widzi tego, co dla innych jest oczywiste, tak jak na obrazku niżej. Szkocko – polska krowa, ślepa jak cholera, która, zgodnie z  moja wersja „księgi rodzaju” żyje sobie spokojnie przez prawie 7 lat i nie widzi, że czarne  jest czarne, a białe jest białe.



W tym momencie większość czytelników robi wielkie oczy i zamartwia się, że czyta post Psychopatii. Bez obaw, to nadal ja. 
Tłumaczę na język polski.

Ja Empatia – jestem osoba, która w każdym człowieku widzi, stara się widzieć dobrego człowieka, szuka w nim dobrych cech, próbuje te cechy wydobyć na światło dzienne. Czasami mi się to udaje, a czasami nie. Jako uparte ciele ( czytaj krowa szkocko- polska) stara się z całych sił pracować nad sobą, ale i nad innymi w imię sloganu „ żeby innym żyło się lżej” i cholera nie znosi porażki. Żebym miała do czynienia z najgorszym człowiekiem tego świata ( nie wiem czy taki istnieje, chce wierzyć, że nie ma), to i tak wyciągnę do niego rękę. Będę się starała pokazać mu i sobie jakie ma dobre serduszko, chociaż on tego serca nie ma wcale. Taki ze mnie dziwoląg. Co za tym idzie?

To ciele (czytaj krowa szkocko- polska) właśnie dostało dar od losu, bo przyszedł fryzjer i jej obciął grzywkę, nierówno to nierówno, jakoś to przeżyje.  Po 7 latach pracy nad wydobyciem dobra z osoby, która de facto, jest zapatrzona tylko w siebie, nie widzi nic poza sobą, nie dba o uczucia innych, po 7 latach przyszedł fryzjer i mi obciął grzywkę i jestem krową bez grzywki, ale za to widzę i wiem, że czasem zwyczajnie warto pomyśleć troszkę o sobie, a nie ratować świat.

Po co ten post, dla mnie i dla Was.
Po to, żebyście czasami dbali też o siebie i swoje potrzeby, bo gdy będziecie tylko chudymi krowami, to mleka z tego nie będzie !



czwartek, 5 czerwca 2014

Prośba matki desperatki

O mnie będzie mowa, ba więcej, będzie mowa o młodej, a dokładniej o moim szalonym uczuciu do niej.
Jestem matką z lekkim odchyleniem od normy - tak twierdzę ja, tak twierdzi młoda, tak twierdzą jej znajomi, moi znajomi i cały świat. Nie pozostaje mi nic innego jak się z tym pogodzić.
Jestem pogodzona zatem.

Moja młoda szaleńczo zakochana  w swoim idolu ( Dawid Kwiatkowski) daje mi popalić na każdym kroku.
Ozłocę człowieka, który jej wybije z głowy tą fascynację. Dużo nie mam, ale ciasto mogę upiec chyba, nawet bez zakalca. Młoda się szykuje na koncert, który niedługo się odbędzie w naszym mieście.
Co się z tymi przygotowaniami wiąże? Oj, nie opisze tego, bo rodzi to poważne zagrożenie, że moje młode będzie wymagało hospitalizacji w szpitalu bez klamek - joke.
Młoda się szykuje na koncert, szykuje się i ja.
Jak to robię przeczytajcie.


Cześć Dawid, 
Jak ja Ciebie nie cierpię, codzienne „ Biegnijmy” , które rozbrzmiewa w pokoju mojej córki doprowadza mnie do szału. Budzę się z tą piosenka i zasypiam. Mam jej już serdecznie dość! Szanuje Cię jako „małolata”, który dzięki swojemu uporowi osiągał,  to co osiągnął, ale moja rockowa dusza cierpi katusze, gdy słyszy dzień w dzień to „Twoje Biegnijmy” w wykonaniu mojej córki
Do rzeczy.
Jestem mamą 12-letniej Kunegundy, która  oszalała na Twoim punkcie. Musze szanować jej wybór, gdyż sama pamiętam jak śpiewałam „ Orła cień” do dezodorantu, a moja mama chodziła ze stoperami w uszach  
Szanuje i  nawet czasem z „wielkim  bananem” na buzi słucham jej coverów Twoich piosenek. 
Wielkim marzeniem Kunegundy jest zdjęcie z Twoja skromną osobą, dlatego proszę Cię jako matka, o to żebyś tą moją pociechę zaprosił na scenę podczas koncertu, który się odbędzie w naszym mieście*. W innym wypadku będę zmuszona sama wparować na tą scenę. Ucierpi na tym moja i Twoja renoma – joke.

Pewnie  odbierasz takich wiadomości tysiące, jak nie miliony. Liczę na to, że przychylisz się do prośby matki, a ja obiecuje, że będę wspierać moją córkę w tym co robi. Przecierpię nawet Twoją kolejna płytę w domu.

Pozdrawiam i życzę samych sukcesów 
mama Kunegundy

PS. W załączeniu zdjęcie moje i Kunegundy, żebyś się nie obawiał tego spotkania."

Jakie jesteśmy sympatyczne


PS. Oczywiście Kunegunda nie wie  o tej mojej wiadomości, więc jeżeli  mnie zdradzisz  będę miała „przerąbane”  

Wiadomość została wysłana kilkakrotnie do idola na jego FB, na adres kontaktowy na jego blogu, do jego menegera.
Jak myślicie gdzie mogę jeszcze ? 
Koncert lada dzień.

PS. Moja młoda nie ma na imię Kunegunda - tak bym jej nie skrzywdziła :)
PS.* - oczywiście podałam mu nazwę miasta, Wam do niczego nie jest potrzebna.